środa, 30 listopada 2011

Empik.

Chorujemy sobie dalej w żeńskim gronie.
Wczoraj o mały włos Kuba dołączyłby do lazaretu ale dziś wstał funkiel nowy i poszedł do pracy.
Uprawiamy kulturę.
"Alicja w Krainie Czarów" Tima Burtona na tapecie.
Niesamowite wrażenie robi warstwa plastyczna filmu.
Pełna kontrola nad kolorami,  żadnej fuszery.
Kot z Cheshire na ten przykład:


Barwy harmoniczne (tu błysnę niczym chrząstka w salcesonie po kursie podstaw fotografii w Warsaw- położone obok siebie na kole chromatycznym) szaro-czekoladowy z turkusem i szmaragdowym sprawiają, że człowiek mruczy z zadowolenia.
Czy też Alicja w pastelowych błękitach:


Czerwona Królowa- harmoniczne ale ciepłe:



Albo wręcz odwrotnie kontrast do bólu zębów, barwy dopełniające- przeciwlegle położone na kole: czerwono-pomarańczowy i zielony.



Kostiumy i scenografie fajnie pomyślane:




No i oczywiście Johnny Dupa jako Szalony Kapelusznik:)
W międzyczasie lekcje z Tosią, wycinanki skalpelem.
No i moja ulubiona prycza.
"Powiedz mi co czytasz, a powiem ci kim jesteś".
Ok, stosik obok mojego łóżka:
1. Kolorowy atlas "Anatomia ultrasonograficzna"
2. Susan Sontag "O fotografii"
3. Instrukcja obsługi aparatu Coolpix P100
4. Adam Wajrak "Kuna za Kaloryferem"
5. Paulina Reiter i Alicja Długołęcka "Seks na wysokich obcasach"
6. Janosch "A w Wigilię przyjdzie Niedźwiedź"
7. Kompendium Nikona "Radość fotografowania"
8. Małgorzata Zielińska "Domowa piekarnia" rzecz o pieczeniu chleba.
No i na co wchodzi?
Arleta.
PS. A deszcz padał i padał...

wtorek, 29 listopada 2011

Piernikomania cd.



Dziś jestem na L4. Grypa.
Jak się ma ADHD to ciężko wyleżeć w łóżku, no i co się z niego wyrwę to... ono mnie z powrotem wciąga.
Fatalne uczucie, zadyszka na schodach i za co się nie wezmę to... mi bokiem wychodzi.
Może pierniki???
Szukam w necie lukrowych inspiracji i utwierdzam się w przekonaniu, że moje standardowe są najlepsze:)
Faktycznie zniżka formy psychicznej.
Zdjęcia na górze to niestety nie mój wyczyn, tylko zerżnięte z gazetki "Mat og vin" (taki odpowiednik naszej "Kuchni") sprzed 2 lat, gdy tryumfy święciła Mamma Mia.
Domek z piernika nawet leżał w kuchni w Lærdal w częściach ale pary zabrakło, żeby skleić do kupy.
Jak się jest chorym  to co jest najlepszym lekarstwem?
-Rosołek oczywiście!


Z resztą rosołek jest dobry na wszstko:)


A po rosołku na gorąco z przyprawami, miałam piękne pierniki dla kolegów z pracy produkować, nawet sobie listę przygotowałam...


Ale pani Fever Rey mnie zagadała (znaczy się zaśpiewała).
I tak sobie wyszło.


Może jak po ciemku będę wręczać to większe wrażenie będzie.


No i okazuje się, że aparat światło przestał mierzyć i przez ten fotoplastikon to głupio się patrzy.
Królestwo za wyświetlacz!

poniedziałek, 28 listopada 2011

Ludowizna.

Rano jakoś tak niemrawo, mimo cudownej lampy Aladyna budzącej nas imitacją porannego światła słonecznego pół godziny przed radiem... (w lampie ma się rozumieć).
Zazwyczaj działa niezawodnie ale dziś coś nie bardzo.
Zwlekamy się z bólem z łóżka, marudzimy z wyjściem. Ostatecznie biorę auto i zdążam na czas. Kuba wyszedł trochę wcześniej pofedrować.
Siedzę w kanciapie i bez entuzjazmu, a nawet z dużym ociąganiem wciągam służbowy uniform, aż mnie mięśnie ramion rozbolały.
Pięknie! Oby tylko przeżyć dzień, może odeśpię po południu.
Koło dziesiątej nie miałam wątpliwości, jestem kolejną po babci sypiącą się kostką domino, zarażoną przez Tosię.
Łeb nawala nieźle i zimno mi.
Sara stoi nad głową i opowiada o nikczemności niektórych asystentów co to chorują na tajemnicze choroby trwające 2-3 dni i reszta musi narabiać za nich.
No i jak tu wstać i powiedzieć, że muszę do domu?
W pewnym momencie popatrzyła na mnie z politowaniem i powiedziała:
-Idź do domu, zgłosiłam szefowi, że jesteś chora.
Z tymi babami jak z pszczołami, nigdy nic nie wiadomo.
Dotrwałam do przerwy lanczowej i wróciłam do łóżka po czym film mi się urwał.
Po południu robimy z Tosią i babcią wystrój adwentowo-świąteczny.
Kiepsko idzie. Brak polotu.
Najpierw ciachamy wirtualne śnieżynki, które przerabiamy na ludową nutę, hej!



Dzięki mojemu totalnemu brakowi wyobraźni przestrzennej Tosia trzaska płatki śniegu, a ja skalpelem czynię resztę.


Jakoś rozkręcamy się. Tak nam dobrze zaczyna iść, że z rozmachu dorabiamy jeszcze bombki ze styropianu, też na ludowo.


Wprawdzie pierwsza świeczka adwentowa powinna zostać zapalona w niedzielę ale głupio byśmy się czuli gdyby coś udało się na czas.
Może jutro? Jakby komu się chciało wyjść do sklepu i kupić?
Świecznik stoi gotowy na przyjęcie stearyny.
Jak na moje możliwości- wystarczy na dziś.
Arleta.


niedziela, 27 listopada 2011

Niedziela.

Pada.
Nudny początek wpisu, prawda?
Po południu mamy z dziewczynami robić pierniki.
Przed południem idziemy we dwoje z Kubą na spacer mimo tego, że pada.
-Nie bierzesz aparatu?
-A mam wziąć?
-Myślałem, że zawsze go bierzesz.
- Ano faktycznie, to biorę.
Fajnie woda wali w rzece, aż zawrotu głowy od szumu można dostać.
Ustawiamy się na moście... i... kupa!
Wszystko białe wyszło.
Chodź już bo mi się nudzi, pogania Kuba.
Ot typowy dylemat towarzysza doli i niedoli fotografującego.


Idziemy do wodospadu i z powrotem.
Rozdzielamy się na podzespoły, żeby uniknąć nudy.
W drodze do domu znowu przedłużam.




A to kompozycją, a to ustawieniami.
W końcu docieramy do mety.
Jak zwykle Wielka Improwizacja (jeśli chodzi o sprzątanie) przed wizytą gości.
Piąta, dzwonek do drzwi.
Zaczynamy zabawę... i mała katastrofa.
Aparat kiepsko znosi próbę crash testu, leci ze statywem na podłogę i wyświetlacz zostaje kaleką.
Szczerze mówiąc jest w agonii.
Reszta wydaje się działać bez zarzutu.
Akcja pierniki przebiega pomyślnie bez zakłóceń ale dokumentacji wizualnej brak.
Btw czy ktoś wie, czy wyświetlacz da się zreanimować (wymienić?)

sobota, 26 listopada 2011

Koniec tygodnia.

Dziś trzecie spotkanie na kursie foto i zajęcia w plenerze. I co z tego, że pada?
Najpierw oglądamy zdjęcia naszego pana prowadzącego i dyskutujemy. Jestem na tak, czy na nie. Jak na tak to dlaczego, a jak na nie to też dlaczego.
O 12 w teren i mamy udowodnić w czynie, że czegoś się nauczyliśmy.
Na parkingu przed szpitalem nakrywamy na gorącym uczynku pewnego gościa, który w czasie chwili naszej nieuwagi urwał się popracować. Taki rodzaj dugnadu.


I moja pierwsza woda "jak wata". Długo czekałam na tę chwilę:)




a tu "zamrożona woda"




"Krople jak diamenty"- jak to określiła jedna z kursantek.


Te same krople w otoczeniu:



Wariacje na temat wody:



Po zajęciach praktycznych omawiamy wszystkie foty i znowu, co na tak co na nie i dlaczego?
Uwagi Geira Olego, czyli okiem mistrza.
Swoją drogą fantastyczne zdjęcia przyrody gość pyka.
Na koniec tendencyjne pytanie podsumowujące: jak oceniacie kurs?
Dla mnie bomba (tylko jak to powiedzieć po norwesku?).
Każdy miał swoje pięć minut i mógł się wynaturzyć.
No i na samiusieńki koniec słowa mistrza na odchodne:
"moim celem było pokazać wam, że zdjęcie to coś co jest w głowie.
I jak załapiecie związek między czasem otwarcia migawki, a wielkością przysłony to resztę sami wykombinujecie".
Proste, genialne!
PS. Pani, która siedziała przed nami z wypasionym Canonem doszła do wniosku, że wolałaby mieć mój kompakt, natomiast moja refleksja- dojrzałam do lustrzanki. Głupio było mi zaproponować: to może się zamienimy?

czwartek, 24 listopada 2011

"Ja ciebie wyleczę, powiedział Miś."


No i wykrakałam. Zmarnowaliśmy dziecko. Tosia ma gorączkę.
Pojechałyśmy po szkole kupić kalendarz adwentowy. W pierwszym sklepie Tosia nie mogła się zdecydować jaki chce mieć.
Do drugiego już za bardzo iść nie chciała, bo jej zimno było i głowa zaczęła boleć.
Oho, pewnie zaczyna się... pomyślałam.
W drugim sklepie grzała jak piecyk.
Zakup na szybkensa i do domu.
Kaszle i z jedzeniem nie bardzo...
Potwierdzenie diagnozy- jest chora.
Wieczorem czytamy o Tygrysku, który był chory i Misiu, który go leczył.
Przyczyną wszystkich tygryskowych dolegliwości okazał się być przesunięty prążek, a panaceum- rosołek.
Wiadomo, rosołek jest dobry na wszystko.
Wprawdzie Tygrysek marzył o pstrągu w sosie migdałowym z grzankami i ziemniaczkami ale na rosołku stanęło.
Znowu mała podróż w przeszłość. Wydawało mi się, że wczoraj przerabialiśmy Janoscha ze Staszkiem, a tu w międzyczasie parę latek strzeliło.
Tosia nawet nie bardzo kumała, że to z tej książeczki jest nasz ulubiony cytat (o pstrągu)  na niesprecyzowane zachciewajki.
Całe szczęście jest babcia, z którą Tosia zostanie jutro w domu.


środa, 23 listopada 2011

Retrospekcja.

Dziś znowu dyżur. Zaczynam o 12. Rano idziemy ze Staszkiem i Tosią do szkoły. Ciemno, ślisko i pada.
Obok przedszkola spotykamy psa, taki jak szkocki terier ale duuuużyyyy!
-O! to mój znajomy, powiedział Staszek.
-Mój też, naszczekał na mnie jak szłam z dziadkiem do szkoły, dodała Tosia.
-Obciął się, ostatnio to mu oczu nie było widać, zauważył Stachu.
No i zaczęliśmy sobie gadać o znajomych, których poznajemy. Potem stają się bliższymi znajomymi, niektórzy przyjaciółmi i jak to się zmienia w czasie.
"Zmienia w czasie..." coś czego nie widać na co dzień bo jest takie oczywiste.
Przypomniała nam się Noah:  


który codziennie przez 6 lat robił sobie zdjęcie.
No i motyw z "Dymu", jak Harvey Keitel grający właściciela sklepu, codziennie robi zdjęcie rogu ulicy, na której znajduje się jego mały biznes.
Niby codziennie to samo ale nie to samo.
Żegnam się z dziećmi i biegnę sobie w dal.
Dalej pada i zaczyna się szarzyć.
Nagle słyszę jakieś dziecięce głosy. Z jednej strony ulica, z drugiej wysoki drewniany płot. 
Podnoszę głowę do góry i widzę główkę krasnoludka w czerwonej czapeczce przyglądającej mi się z wysokości 2m.  Faktycznie przecież tu też jest przedszkole.
Ooooo, tak rano łebki są na dworze, pomyślałam sobie.
Znowu temat przewodni powrócił.
3 i pół roku temu pewnie pomyślałabym: Luuuudziiiieeeee kochane, o tej porze, w deszcz, kto to dzieciaki puszcza w taką pogodę??? Zapalenia ucha albo płuc się nabawią i zmarnują.
Czego jeszcze wtedy nie wyobrażałam sobie (poza bieganiem w deszcz, bo o tym już było)?
Pewnie, że Norweżka w pracy zapyta mnie co tu jest napisane (w jej ojczystym języku), bo ona nie rozumie o co chodzi. Co ja odbieram, weź no przeczytaj i streść bo mi się nie chce czytać. 
Że będę jeść ryby zamiast kiełbasy z dużym zadowoleniem.
Że będę robić co lubię.
Że to co sobie wymarzę, spełnia się szybciej niż przypuszczam.
Biegnę szybciej żeby do 12 zdążyć.





wtorek, 22 listopada 2011

Fotokurs.

Dziś napięty program.
Napiął się sam rano, kiedy okazało się, że jeden aparat USG jest uszkodzony i powinnam "badać trochę szybciej", żeby zdążyć ze wszystkimi pacjentami z listy.
Na dokładkę doszło paru "ostrych".
Ano zobaczymy co da się zrobić.
Z dużą pomocą Sary dotarliśmy szczęśliwie do mety.
Zużycie energii własnej dało się odczuć.
W domu lekcje z Tosią, też w trybie przyśpieszonym (bez wycierania setny raz gumką, żeby uzyskać idealne litery, jak tata) bo od piątej...
Kurs fotografii w wydaniu norweskim. Głównie Staszek jest uczestnikiem, idę jako osoba towarzysząca.
Pan prowadzący jest w pierwszym wcieleniu pielęgniarzem na bloku operacyjnym, a po godzinach entuzjastą fotografii.
Udaje nam się dotrzeć na czas do audytorium szpitala.
Jak to na kursie dla lajkoników na afiszu ogłoszeniowym jest napisane: "nieważne jakiego aparatu używasz..."
Jesteśmy jedynymi, którzy bawią się kompaktami:)
Pani, która siedzi przed nami ma lustrzankę Canona, z najwyższej półki i jak sama stwierdziła: używa tylko funkcji auto, bo się za bardzo nie zna.


Na początek, oglądamy 10 najlepszych zdjęć każdego z uczestników, z komentarzem autora.
Nas to nie dotyczy bo wskoczyliśmy w ostatniej chwili na listę i byliśmy niedoinformowani.
Tu znowu ukłon w kierunku pana nauczyciela z kursu Akademii Nikona,
potwierdza się, że to co nam się podoba jest zadrukowane sensorycznej korze mózgu i podyktowane korzeniami kulturowymi.
Przemyślenia socjologiczne: dlaczego takie nuuuuuuuuuudne zdjęcie może się podobać.
I jakby reb Tewje w głowie odpowidał: TRADYSZYN!
Poznajemy katechizm fotografa, wprowadzamy  go w czyn:


Jakby ciemniej się zrobiło po naciśnięciu paru guzików.

Czuję różnicę między norweskim, a polskim kursem.
Przesłanie pierwszego (takie mam wrażenie): Masz jakiś (czyt. wypasiony) aparat, my ci tu pokażemy coś czego nie chce ci się czytać w instrukcji obsługi, pare bazowych wiadomości ("tommel regler"- reguły kciuka) i wio w plener. Nie ma co teoretyzować za dużo.
Akademia Nikona dzieli tematycznie, właściwie powinnam napisać chirurgicznie preparuje tkanki warsztatu fotograficznego: podstawy fotografii, obsługa kompaktu i lustrzanki jako oddzielne kursy. Mało tego lustrzanka ma wersję dla cieniasów i profesjonalistów.
Lampy błyskowe? Proszę bardzo, osobny kursik.
Jak widać profesjonalne podejście teoretyczne.

Cztery godziny minęły. Zadanie domowe na piątek: wykorzystać praktycznie to czegośmy się dziś nauczyli i przynieść na zajęcia w formie; zdjęcie przed i zdjęcie po.
A tymczasem w domu... nowy zawodnik dołączył do ligi ozdabiaczy pierników:


Towarzyszyła mu reszta rodziny:


Zaczynamy przechodzić na zawodowstwo, a to dopiero rozgrzewka.
Pozdrowaśki
Arleta i Freye.

poniedziałek, 21 listopada 2011

Po dyżurze.

Przeżyliśmy weekend w trybie awaryjnym, pacjenci też.
Mamy poniedziałek 21 listopada. Słońce wzeszło 8.58, zaszło 15.45.
Średnia temperatura wynosiła 6,2 st.C (dodaję, że na zewnątrz).
Nie padało.
Mamy wolny dzień na załatwianie spraw różnistych.
Wymiana opon, mycie auta, odbiór paczki z Reichu (tak na wypadek gdybyśmy głodem przymierali).
Czekając na odbiór auta idziemy z Kubą na kawę, dawno tego nie praktykowaliśmy.
Potem dalej w miasto.



Dziś obiecane ozdabianie pierników.
Tradycyjnie praca zespołowa.
 Tosia i Miki:

 

Robota Mikiego:


Tosi:


I... zmiana zespołu. Teraz więksi- Staszek i Bartek:



No i na końcu najwięksi:





Kto się dobrał do lukrowania, ten przepadł.
Z dołu słychać tylko było: Taaaaaaataaaaa, taaaaataaaaaa...


Dobranoc.
PS. Jutro dogrywka, a w sobotę polka od początku. Tym razem duże dziewczynki w roli głównej.

sobota, 19 listopada 2011

Fargerike Førde.

O tym że Førde ciągle pada i jest szaro pisałam nie raz.
Co można zrobić żeby było kolorowo?
Zorganizować wielokulturowy dzień i nazwać go Kolorowe Førde.Taki podprogowy przekaz, że gotowi jesteśmy (mówię o Norwegach) integrować się ze wszystkimi narodami świata.
Przez co najłatwiej dociera się do serca?
Oczywiście, że przez żołądek.






Trudno się zdecydować na... no właśnie, oprócz ciast, nie bardzo wiadomo co jest czym.
Trochę ciężko dogadać się z narodami świata  poza ich własnym językiem.
Ja decyduję się na dania z Erytrei. Taki sentyment, Kaśka była, chwaliła niewyszukaną kuchnię.




Wybieram taki zestaw.
Na naleśniku z mąki i wody leżą zgodnie z ruchem wskazówek zegara: jajko na twardo w jakimś sosie mięsnym, udko z kurczka,  danie jednogarnkowe z ziemniaków, warzyw i mięsa, biały ser.
Nie bardzo wiedziałam jak się do tego czegoś dobrać bez sztućców. Okazało się, że trzeba odrywać kawałek naleśnika zbierając weń kawałki pasz treściwych.
Nawet niezłe.
Na deser ciasto z Czeczenii to w kolorze karmelowym.


I mogłam wziąć udział w konkursie na najbardziej kolorowego pawia.
Kuba miał problem, czy kucharze i sprzedający umyli ręce.


W międzyczasie występy artystyczne. Niemniej kolorowe:


Pan grający na korze (afrykańska lutnia), którą sam spreparował z tykwy, skóry antylopy, struny z żyłki wędkarskiej.
Grał, śpiewał. Sala dała się ponieść fali.
Po dyżurze wolę zdecydowanie Førde monochromatyczne.
Wieczorem Requiem w kościele.
Zgarniamy po drodze M. i A.
Prawie dojeżdżając na miejsce zorientowałam się, że nie wzięliśmy biletów.
Wyrzucamy na miejscu dziewczyny sami biegiem z powrotem do domu.
Czy wspominałam o maratonie na obcasach?
Myślę, że w sprincie na szpilkach mam co najmniej srebrny medal!
Trochę się spóźniliśmy, zostały miejsca w galerii na górze.
Zależy mi żeby pyknąć foty bo nasze oddziałowe dziecko wraz z małżonką śpiewają w chórze.
Oczywiście chcąc zrobić to bezszelestnie zachowuję się jak słoń w składzie porcelany:




Ale dzieci są: Hans Kristian (trzeci od prawej w pierwszym rzędzie chórzystów), za nim żona Jannecke.
Znowu wyszło, że muszę kupić nowy aparat:)
Jutro znowu tryb awaryjny.