piątek, 30 września 2011

Koncert.



Co można robić po dyżurze, zwłaszcza jak człowiek uczciwie popracował?
Można pójść się przespać, albo pobiegać, zrobić zakupy albo obiad, można też wsiąść w auto i pojechać na koncert.
A można też wszystko to zusammen do kupy.
Tak też się stało.
Pan Nils Petter Molvær grał na trąbce, towarzyszyli mu koledzy na gitarze elektrycznej i perkusji.
My w roli widzów sączyliśmy szkło zamieniając jestestwo w słuch.







Kto jeszcze chce posłuchać?
Mercury Heart.

czwartek, 29 września 2011

Wagary.


Dziś kolejny dzień z życia Iwana Denisowicza. Dyżur.
Na oddziale mamy taką świecką tradycja. Asystent (czyli ten, który terminuje na specjalistę) w dniu, kiedy ma szychtę zaczyna robić o 12.00, a rano następnego dnia idzie sobie w diabły.
Do szychty ma lesetid, czyli czas na czytanie i samokształcenie.
Szefostwo wyszło z założenia, że jesteśmy dużymi dziećmi i sami decydujemy gdzie się dokształcamy. Nikt nie sprawdza czy faktycznie nie ma nas we własnym konturku w szpitalu.
Do tej pory starałam się siedzieć w robocie bo inaczej szybciej można by mnie było znaleźć na fejsie czy innej cyberprzestrzeni niż z nosem w książce.
Tak też postanowiłam uczynić dzisiaj.
Okazało się, że..." pokazało się to, starzy ludzie zwykli nazywać słońcem"* No więc jak tu siedzieć wysiedzieć 24 godziny, no jak?
Wagary! Wzięłam suchy prowiant na czarną godzinę, spakowałam aparat i poszłam w długą.
Ledwo zdążyłam na dwunastą.
Wchodzę do opisowni, gdzie większość z nas czyta rentgeny, rzucam- Hei!
Bez odzewu, wszyscy siedzą przy jednym monitorze i zapartym stolcem gapią się weń.
Aaaa, pewnie znowu jakaś ciekawostka Dropsa, mikropęknięcie trzusi albo miniwylewik na starym makrowylewisku. Coś mi jednak miny nie pasują do wyimaginowanej sytuacji... Szeroko otwarte oczy i pyski ze zdziwienia.
Aaaaaa, oooooo...
Kręcą film, a ja w nim nie występuję? Dołączyłam do reszty i ... też mi szczęka opadła.
Parę dni temu była burza na słońcu skutkiem czego uaktywniła się prawie nad całą Norwegią zorza polarna. I tam gdzie nie było chmur (nie dotyczy Førde) można było podziwiać.
Może kiedyś i nam się uda.
Zorza polarna nad Tromsø.
A za to w nocy poczułam się pierwszy raz radiologiem z białym pasem. Rozpoznałam na starych dziurach w mózgu świeżutki krwotok z przebiciem do komór z podaniem dokładnej lokalizacji.
Tak naprawdę sukces polegał na tym, że obyło się bez budzenia "dużego" doktora co to odpowiada za moje wyczyny na oddziale.

* Historię, ku pokrzepieniu serc opowiedział mi były szef, taki trochę oddziałowy Obi Wan Kenobi.
Rzecz miała miejsce w prekambrze, jak zaczynał swoją karierę zawodową. Lało bez dnia przerwy od jesieni do wiosny. Któregoś dnia przyszedł stary ortopeda na spytki, w pewnym momencie konspiracyjnym krokiem podszedł do okna i z teatralnym zdumieniem gapił się, gapił. Na koniec wciągnął wskazujący palec po czym wyszeptał: To jest to, co starzy ludzie zwykli nazywać słońcem.

wtorek, 27 września 2011

Kali.

Dziś znowu dzień po dyżurze.
Program dowolny raczej napięty. Szybki prysznic i makijaż potem do szkoły towarzyszyć Tosi podczas szczepienia.
Chwila przed:


Chwila po:


Zuch dziewczyna! W nagrodę wypasione kredki Faber Castell, Tosi ulubione.
W międzyczasie, tak dla poddjerżania razgawora albo rozproszenia uwagi przeciwnika pani pielęgniarka zaleciła kontrolę przeciwwszawiczą, gorąco polecając najnowszy preparat, jeśli jestem enig (zgodna) co do skuteczności mogę użyć kciuka na fejsie. Mam nadzieję, że nie będzie mi dane testowanie.
Potem szybkie zakupy, które rutynowo w syndromie podyżurowym kończą się zauważalnym drenażem karty płatniczej.
Pomijając spożywczonalia- trochę ubrań dla dzieci i... rękawiczki do biegania dla mamusi. O Buffie na głowę wolę nie pamiętać.
W domu straciłam kontakt z otoczeniem na jakieś dwie godzinki, a potem ognia: obiad w tempie iście olimpijskim,
lekcje z Tosią połączone z trawieniem, następnie Stachu do wozu.
A dokąd?, a dokąd?, przez pola przez las, i spieszy się, spieszy by zdążyć na czas.
Debiut pierworodnego w sztuce walki z kijaszkiem zwanej Kali (nie pytajcie o szczegóły, niewiele więcej wiem).





Dobrze było. Jak tak siedziałam na ławeczce rezerwowych i obserwowałam z offu to miałam takie uczucie, że chętnie sama bym kogoś wyłoiła.
Stachu wrócił podekscytowany, złożył raport dziadkowi, potem Kubie przez telefon.
A ja jak gdyby nigdy nic:" ubierz się w obcisłe bo to warto mieć styl..." buciki na nóżki i w długą. Co mi tam deszcz!
Jeszcze tylko Jan Brzechwa i Żelazny jeż- czytanko na dobranoc dla Tosi i ostatnia fajeczka w dzisiejszym rozkładzie jazdy zaliczona.
I kto tu jest mistrzynią Kali?

poniedziałek, 26 września 2011

Tristeza.













Wróciłam z dyżuru, po którym jedyne o czym marzyłam to zasnąć i nie obudzić się.
Usiadłam na kanapie, uwiedziona skądś znajomymi dźwiękami.
-Na co patrzymy? zapytałam teścia
-aaaa jakiś gościu cieniutkim głosem wyśpiewuje w islandzkich plenerach, oglądaliśmy to z Kubą wczoraj, dziś idzie powtórka.

-Sigur Ros!
-aaaa może, nie wiem, nie znam się ale ładne landszafciki w tle.
Jak usiadłam już nie wstałam. Umarłam ze wzruszenia.
Film Heima zaczarował i wciągnął do wnętrza. Jest to zapis trasy koncertowej specjalnie dla Krewnych i Znajomych Królika, który został zarejestrowany w 2006 roku przez jednego fana, nie byle jakiego z resztą.
Dean deBlois, Kanadyjczyk, jego największy wyczyny to oskarowe nominacje za animacje do Lilo i Stitch i Jak wytresować smoka.
Chłopaki grali w kosmicznych miejscach, wyludnionych plenerach dla wszystkich, którzy mieli ochotę posłuchać, nie ważne czy przedszkolaków czy leciwych babć i dziadków.
Bez zapowiedzi ani biletów zabierali w kosmos dźwięków różnych, towarzyszyły im żeńska sekcja smyczkowa, lokalny chór wiejski, czy miejscowe dęciaki.
Poszczególne kawałki poprzeplatane są opowieściami o Islandii, krewnych, muzyce, podróżach, korzeniach, czyli tym co sercu najbliższe. Takie nadzwyczajnie zwyczajne.
Historia artysty samotnika, który tworzy marimby czyli kamienne cymbały. Chodzi po wzgórzach, opukuje łupki wsłuchując się w wydawane dźwięki, po czym układa w szereg i przy pomocy stuletnich łodyg rabarbaru, zasadzonych jeszcze przez jego dziadka, wyczarowuje melodie.
Do jednego z koncertów Sigura stworzył specjalny instrument, efekt imponujący.
Przez cały film miałam wrażenie, że czuję podskórnie Islandię. Tristeza to dobre określenie, zwłaszcza w połączeniu z tą chmurką na koszulce.
Heima to prawdziwy majstersztyk, duch miejsca wyczuwalny w każdym momencie.
A z resztą co tu dużo gadać, zobaczcie sami: Heima
Miało być jeszcze o Steinarze Bragi, muzyce made in Island...
Nie dziś.
Pozdrawiamy cieplutko
Arleta i Freye.

niedziela, 25 września 2011

Jesień idzie, nie ma na to rady.



Raz staruszka Arleta wracając z pracy, ujrzała listek przywiędły i blady...
I pomyślała: znowu idzie jesień. Jesień idzie, nie ma na to rady.
Ale, zaraz, zaraz, przecież kolory jesieni to jest dopiero orgia kolorów. Nie to co w lecie, wszystko rozmyte w słońcu, jakieś takie przymglone.
Czerwony, żóty, pomarańczowy, w kontraście z ciemnosoczystą zielenią iglaków, czy szarosrebrynymi chmurami.
Weźmy kijek i pomieszajmy trochę na lądzie, wodzie i w niebie... Paleta kolorów by United Colors of Nature. Może by tak bursztynowy pomarańcz otoczyć, srebrnym szarym i gołąbkowym niebieskim, a na górze dorzucić ołowiany szary?


albo wmiksujmy trochę intensywnego niebieskiego, rozmyjmy boki...


I pięknie, prawie jak w Islandii.
A może by tak coś w ulubionej czerwieni?







I to wszystko w drodze z pracy, po usranym, przepierdolonym w kratkę dyżurze (tak to Piotrek leciało?).
Pozdrawiamy cieplutko.
Arleta i Freye.

piątek, 23 września 2011

Biegnij Lola, biegnij.

Nieeeeee, to niemożliwe. W życiu! Składałam w końcu śluby czystości, żadnego biegania!
W nocy, w deszcz, z latarką na głowie?  Sorry  error, to nie o mnie chodzi.
Tak pewnie byłoby rok temu, gdyby ktoś zapytał o mój stosunek do joggingu.
Jak widać, nie można mi ufać.
Teraz czekam chwili, żeby założyć buty na nogi i biec.
Romans z joggingiem zaczął się zimą. Kompletna padaka na początku. Niby dlaczego: robią się zmarszczki, organizm zjada własne białko po 20 min. biegu (jak już się wyczerpie glikogen z wątroby), robią się zakwasy, odpryskuje lakier z paznokci, rozbijają się palce u nóg... i jak to zwykł mawiać śwagier: wymówkę i dziurę w d... to ma każdy.
Jak w kreskówce Disneya o jeźdźcu i koniu, to właśnie było tak.
Najgorszy był brak oddechu.
Stopniowo kondycha stawała się lepsza, wydolność na trasach pod górę zauważalna ale jakoś tak nudno, ta sama droga. Któregoś dnia powszednia trasa została polana gnojówką:( Czy wymiękłam? Oczywiście, że nie. Zjechałam na sam dół na krowich odchodach, bo nie dało się inaczej. W rzece wypłukałam buty... i wytyczyłam nową drogę do Indii. Żałuję tylko, że lenistwo nie pozwala mi tachania ze sobą aparatu. Co krok, to nowe przeżycie. A to konie w kolorze kawy Inki wychodzące zza krzaków, a to kałuże odbijające niebo, wystraszone owce, które zaczynają biec tabunem w przeciwnym kierunku albo niedaj boże babcia co to biec za bardzo nie może ale nie spodziewając się zajścia (zabiegnięcia) od tyłu też daje się wystraszyć.
I tak ogólnospołecznie człowiek czuje się jak w dolinkach podkrakowskich. Bajka.
Dziś nowa droga, wzdłuż rzeki. Mmmmmmmm.
Ostatnio kumpel z pracy zapytał, czy zajmuję się bieganiem. Odpowiedź była natychmiastowa. NIE!- biegam, bo lubię.
Tego samego dnia na skrzynkę dostałam linkę do biegam bo lubię, taka kryptoreklama książki Jeffa Gallowaya  "Bieganie metodą Gallowaya". I jak tu nie wierzyć w siły wyższe sterujące u góry.
Teraz nowy projekt- maraton. Przebiec 42km to jest coś!
Pozdrawiamy cieplutko.
Arleta i Freye.

poniedziałek, 19 września 2011

Sinnataggen

Jest miasto- Oslo. W mieście Oslo jest park, park Vigelanda. W parku Vigelanda jest rzeźba (niejedna, całe stado, będzie jak obszył ponad 200 szt.). Rzeźba szczególna.  Sinnataggen, co po naszemu możne oznaczać: rozsierdzony.
Co gówniarza tak rozsierdziło? Koncepcje są różne, że niby niedaleko stoją spleceni w miłosnym uścisku mamusia z tatusiem i nie zważają na potomka.
 Wieść gminna głosi, że do szkicu postaci rzeźbiarz użył podstępnie swego krewniaka, którego wabił czekoladą przed nosem, a potem chował za plecami.
Niekrasnoludzkie!
Tak sobie siedzę dziś w pracy i nagrywam co widzę... Aż tu nagle... Sinnataggen stanął mi przed oczami. Pewnikiem się bidaczek pochorował to trzeba mu było pyknąć fotkę ale żeby O, jaki świeżutki,                              
wczorajszy. I ta sama poza. Przypatrzmy się dokładnie, co mu może być.
 Zdecydowanie brakuje mu drobnych kości w rękach i stopach, zupełna norma dla wieku, na razie chrząstki, które przepuszczają promienie rentgenowskie dlatego ich nie widać. Jakieś takie ciemne te płuca... a pewnie jeszcze się dobrze nie rozprężyły.
Na następnych fotkach rozsierdzony mógłby skakać na skakance, jechać na rowerku albo gonić za motylkiem.
Mógłby też siedzieć w kucki i przyglądać się mrówkom.
Mógłby... gdyby urodził się żywy.

sobota, 17 września 2011

Kano tur.

Spontaniczna imprezka dla staszkowej piątej klasy, wykrojona na poczekaniu czyli na spotkaniu rodziców (nie mylić z wywiadówką, bo tu idzie się na solo z wychowawcą, chyba, że łaskawca potomek zdecyduje się towarzyszyć. I żadnej radochy z cyklu, czekaj gówniarzu, czekaj, przyjdzie ojciec z wywiadówki ściągnie pasa... Nic z tego, tu wszystkie dzieci są genialne. A jak już jest zupełnie do kitu to się człowiek dowie, że istnieje "duży potencjał rozwojowy" zamiast tego, że jego dziecko to cymbał).
Ale nie o tym miało być.
Jeden z tatusiów rzucił, że może by tak integracja... Ktoś inny, że upiecze cisto, ktoś inny załatwi kano bo tak się przypadkowo składa, że jest instruktorem sportów wodnych, a jeszcze inny ma chody u Szefa to ugada dobrą pogodę.
Jak ustalono tak zrobiono.
Sobota rano, zbiórka na parkingu: piąta klasa w towarzystwie Krewnych i Znajomych Królika ze sprzętem i koszami piknikowymi.
Idziemy do jeziora, żadnego odpoczywania po drodze. Kano już czekają na miejscu.
Krótki zarys wstępu do podstaw jak nie zginąć na pełnej wodzie. Czyli jak założyć kamizelkę w jaki sposób wiosłujemy, a potem wiosła w dłoń!





Nikt nie pytał o uprawnienia, prawo jazdy, książeczkę SANEPIDowską, wiek...
Młodzież sterowała się sama.
Albo dziadkiem:


W międzyczasie program dowolny: ognisko, konkurs łowienia ryb, szukanie skrzyni ze skarbem...
Takie towarzyskie anchois...




Albo... foty! Człowiek zawsze ma alibi, że akurat musi coś pyknąć...









I tak nam miło minęła socjalna sobota.
Najlepsze miało dopiero nadejść. W drodze powrotnej, w trawskach po pas i mokradłach znalazłam OKULARY. Nadal mogę być niezwykłą kobietą:)
Dla ścisłego fanclubu tradycyjny zestaw fotek tu i jeszcze tu.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta i Freye.

piątek, 16 września 2011

Koniec lata.



Piątek. Słońce. Czego trzeba więcej, żeby się cieszyć? Nawet jeśli jutro dyżur.
Zwarliśmy szyki, dzieci, dziadek i reszta do wozu i ahoj przygodo!
Zanim zdążyliśmy się zmęczyć odpoczęliśmy:)








W międzyczasie obskoczyłam okoliczne krzaki w poszukiwaniu widoczków:



No i chyba, gdzieś tu zgubiłam swoje kultowe okulary, "które noszą tylko niezwykłe kobiety".


Jak się zorientowałam, zaklęłam szpetnie po francusku zupełnie jak książę pan z Rumcajsa, wzięłam głęboki oddech i popatrzyłam w górę licząc do 50.


Jak już odpoczęliśmy zrobiło się ciemnawo więc wróciliśmy do domu.
Główny atak jeziora ma nastąpić jutro.

środa, 14 września 2011

Synowie Norwegii.

Tak sobie siedzę i myślę, zupełnie jak śp. Pankracy, o filmach, które zostały mi w "tyle głowy".
Żadnych kryteriów, żadnych "dlaczego?"... ot tak po prostu. Weszły do pamięci stałej i zostały.
No to lecimy: Imię róży, Księga Diny, Kontrakt rysownika, Zet i dwa zera, Budka telefoniczna, Miasteczko Twin Peaks, Dzikość serca, Ostatnie kuszenie Chrystusa, Arizona Dream, Big Lebowski, Pulp Fiction,
Instytut Benjameta, Aniołek, Kłopotliwy człowiek, Zwykły dzień w pracy, Elling,
Przypadkiem, cztery ostatnie to norweskie produkcje. Czyli jakiś jednak klucz zaczyna się zarysowywać.
Dziś pierwsze norweskie (nie licząc filmów dla dzieci) wyjście do kina we dwoje.
I tu piorun we mnie by strzelił gdybym napisała, że przypadkiem wybraliśmy się na ten właśnie film, nabywszy niecałe 2 tygodnie temu na lotnisku w Bergen książkę na podstawie której powstał.
Krótkie streszczenie: ojciec wyluzowany architekt, 2 synów, początek lat siedemdziesiątych...i na tym koniec podobieństw. Aha, na początku jest jeszcze mama ale ta szybko znika z planu, przejechana przez auto w trakcie pedałowania na rowerze.
To jest punktem zapalnym w buncie przeciw zastanej rzeczywistości, jaka by ona nie była.
Nikolai zostaje punkiem i wyznawcą doktryny, że wszystko jest gównem (no może z wyjątkiem moczu).
A detalicznie: disco, Led Zeppelin, Slade og Smokie, Abba, hipisi, Thorbjørn Egner*, Arbeiderpartiet, 17 maja, wycieczki do lasu, nynorsk, kotlety z łosia, bunad, kasza na mleku, wegetarianie, rodzice...
Tak poważne zarzuty ojciec Magnus ripostuje jedynym prawem obowiązującym w miasteczku Kardamonowym (flagowym dziełem wspomnianego wyżej i wyklętego T. Egnara)
Man skal ikke plage andre,

man skal være grei og snill,
og for øvrig kan man gjøre hva man vil"
co w wolnym tłumaczeniu leciałoby mniej więcej tak: nie można dokuczać innym, trzeba być fajnym i miłym a poza tym można robić co się chce.
No i jak tu się buntować jak ma się ojca hippisa, który zawsze stoi za synem?
Film faktycznie norweski do bólu.
Reżyserował Jens Lien, który dał się poznać w "Zwykłym dniu w pracy" a w roli ojca nasz ulubiony Kjell Bjarne z "Ellinga" czyli Sven Nordin.
Po wyjściu z kina Kuba nie mógł sobie znaleźć miejsca za kierownicą. Nie, nie i jeszcze raz nie!
jego pierwsze refleksje.
Znaczy się zagrała ta co trzeba struna, skoro są emocje:)
U mnie "Sønner av Norge" na razie w pamięci podręcznej, czas pokaże czy odłoży się w tyle głowy.
*Thorbjørn Egner: człowiek- orkiestra, rysował, pisał książki dla dzieci, teksty piosenek, muzykę.
Głównie kojarzony z książką dla dzieci Miasteczko Kardamonowe, które zaistniało naprawdę w Kristiansand.