sobota, 17 września 2011

Kano tur.

Spontaniczna imprezka dla staszkowej piątej klasy, wykrojona na poczekaniu czyli na spotkaniu rodziców (nie mylić z wywiadówką, bo tu idzie się na solo z wychowawcą, chyba, że łaskawca potomek zdecyduje się towarzyszyć. I żadnej radochy z cyklu, czekaj gówniarzu, czekaj, przyjdzie ojciec z wywiadówki ściągnie pasa... Nic z tego, tu wszystkie dzieci są genialne. A jak już jest zupełnie do kitu to się człowiek dowie, że istnieje "duży potencjał rozwojowy" zamiast tego, że jego dziecko to cymbał).
Ale nie o tym miało być.
Jeden z tatusiów rzucił, że może by tak integracja... Ktoś inny, że upiecze cisto, ktoś inny załatwi kano bo tak się przypadkowo składa, że jest instruktorem sportów wodnych, a jeszcze inny ma chody u Szefa to ugada dobrą pogodę.
Jak ustalono tak zrobiono.
Sobota rano, zbiórka na parkingu: piąta klasa w towarzystwie Krewnych i Znajomych Królika ze sprzętem i koszami piknikowymi.
Idziemy do jeziora, żadnego odpoczywania po drodze. Kano już czekają na miejscu.
Krótki zarys wstępu do podstaw jak nie zginąć na pełnej wodzie. Czyli jak założyć kamizelkę w jaki sposób wiosłujemy, a potem wiosła w dłoń!





Nikt nie pytał o uprawnienia, prawo jazdy, książeczkę SANEPIDowską, wiek...
Młodzież sterowała się sama.
Albo dziadkiem:


W międzyczasie program dowolny: ognisko, konkurs łowienia ryb, szukanie skrzyni ze skarbem...
Takie towarzyskie anchois...




Albo... foty! Człowiek zawsze ma alibi, że akurat musi coś pyknąć...









I tak nam miło minęła socjalna sobota.
Najlepsze miało dopiero nadejść. W drodze powrotnej, w trawskach po pas i mokradłach znalazłam OKULARY. Nadal mogę być niezwykłą kobietą:)
Dla ścisłego fanclubu tradycyjny zestaw fotek tu i jeszcze tu.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta i Freye.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz