Na początek piosenka o sielance na wsi we własnym domku z obórką, stajnią, zwierzątkami, polem i łąką.
Wersja semaforowa z drewnianymi makietami zwierzaków.
Tosia z dziewczynkami latają w te i wewte po scenie, a to z owcą, a to z koniem, świnią, krową...
Potem śpiew chóralny, tańce, numer w obcym języku (angielskim oczywiście).
Żadnej wtopki.
Po przedstawieniu podziwiamy tradycyjnie (taka świecka tradycja od wczoraj) dzieła rąk własnych.
Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie (funkcja "portret inteligentny" w aparacie)
i zaczyna się kawkowanie z ciasteczkiem.
Rodzice dostarczyli tradycyjne domowe wypieki (tu tradycja sięga czasów wikińskich chyba, bo na każdej imprezie ten sam zestaw: ciasto marchewkowe, czekoladowy zakalec, cynamonowe ślimaki albo buły, muffinki ociekające lukrem).
Są sprzedawane po 7 koron sztuka na zbożny cel.
Trochę ciasno dziś, rozkładamy się gdzie kto może:
Potem tradycyjnie truchtem do fabryki...
O czwartej fajrant.
Ufffff, jaka ulga po zdjęciu szpilek i zmyciu makijażu.
Jeśli kiedyś powstaną nowe dyscypliny sportu np. maraton na obcasach albo bieg pod górę z ciągłym gadaniem to złoty medal mam w kieszeni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz