poniedziałek, 28 listopada 2011

Ludowizna.

Rano jakoś tak niemrawo, mimo cudownej lampy Aladyna budzącej nas imitacją porannego światła słonecznego pół godziny przed radiem... (w lampie ma się rozumieć).
Zazwyczaj działa niezawodnie ale dziś coś nie bardzo.
Zwlekamy się z bólem z łóżka, marudzimy z wyjściem. Ostatecznie biorę auto i zdążam na czas. Kuba wyszedł trochę wcześniej pofedrować.
Siedzę w kanciapie i bez entuzjazmu, a nawet z dużym ociąganiem wciągam służbowy uniform, aż mnie mięśnie ramion rozbolały.
Pięknie! Oby tylko przeżyć dzień, może odeśpię po południu.
Koło dziesiątej nie miałam wątpliwości, jestem kolejną po babci sypiącą się kostką domino, zarażoną przez Tosię.
Łeb nawala nieźle i zimno mi.
Sara stoi nad głową i opowiada o nikczemności niektórych asystentów co to chorują na tajemnicze choroby trwające 2-3 dni i reszta musi narabiać za nich.
No i jak tu wstać i powiedzieć, że muszę do domu?
W pewnym momencie popatrzyła na mnie z politowaniem i powiedziała:
-Idź do domu, zgłosiłam szefowi, że jesteś chora.
Z tymi babami jak z pszczołami, nigdy nic nie wiadomo.
Dotrwałam do przerwy lanczowej i wróciłam do łóżka po czym film mi się urwał.
Po południu robimy z Tosią i babcią wystrój adwentowo-świąteczny.
Kiepsko idzie. Brak polotu.
Najpierw ciachamy wirtualne śnieżynki, które przerabiamy na ludową nutę, hej!



Dzięki mojemu totalnemu brakowi wyobraźni przestrzennej Tosia trzaska płatki śniegu, a ja skalpelem czynię resztę.


Jakoś rozkręcamy się. Tak nam dobrze zaczyna iść, że z rozmachu dorabiamy jeszcze bombki ze styropianu, też na ludowo.


Wprawdzie pierwsza świeczka adwentowa powinna zostać zapalona w niedzielę ale głupio byśmy się czuli gdyby coś udało się na czas.
Może jutro? Jakby komu się chciało wyjść do sklepu i kupić?
Świecznik stoi gotowy na przyjęcie stearyny.
Jak na moje możliwości- wystarczy na dziś.
Arleta.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz