sobota, 1 października 2011

Bergen.

Bergeńskiej wycieczki ciąg dalszy.
- wiesz Kuba, ja to się lubię założyć szpilki na nogi, wymalować na czerwono usta i tak połajdaczyć się z Tobą na koncercie na przykład.
- ja to też lubię, jutro za to ty połajdaczysz się ze mną w muzeum sztuki.
- trudno, niech i tak będzie.

- Czy Ty musisz gadać do mnie po norwesku jak jesteśmy sami?
- Aaaaa, jakoś tak przyzwyczaiłem się.

Po śniadaniu w hotelu Rica, czekaliśmy tylko na zapalenie trzustki. Całe szczęście musieliśmy wymeldować się do 12 i tylko to nas zmobilizowało żeby się poderwać z miejsca.
Jako się rzekło muzeum sztuki. Atakujemy budynek główny.
I tu znowu wyszła życiowa prawda, że to co najokazalsze nie musi oznaczać tego najfajniejszego.
Muzeum sztuki w Bergen to 4 budynki obok siebie, jeden neorenesansowy i pozostałe... baraczki.




Wybraliśmy gmach główny (kto by tam sprawdzał dokładnie) i trafiliśmy do Muzeum Sztuki Użytkowej.
Na wystawę Picassy*, Klee i Muncha ostatecznie nie dotarliśmy.
Źle nie było, jednak sztuka, która bardziej przemawia do Kuby to bardziej malarstwo niż sztuka użytkowa.
O sztuce użytkowej kiedy indziej.
Na koniec kawusia, krótkie resume z dotychczasowego życia i do domu.









* autorem powyższego cytatu jest ostatnia linia potomków Frey. Na wakacjach w Hiszpanii, bodajże w Cordobie całe towarzystwo znudzone zwiedzaniem odmówiło dalszej współpracy przy pomocy strajku włoskiego. Przeczyścili nam nieźle kichy.
Jak mieliśmy zwijać żagle i wracać do domu, cała trójka nie mogła odżałować, że nie dotarliśmy na "wystawę Picassy", bo była nieczynna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz