czwartek, 31 października 2013
środa, 30 października 2013
This is halloween.
To już jutro. Nie to, że pogańskie święto czy cokolwiek związanego z obcą kulturą i tradycją.
Ot tak po prostu, wielkie słodyczowe łowy z chodzeniem od drzwi do drzwi i żmędanie o trochę cukierków. Najlepiej w grupie poprzebieranych za straszydła kumpli.
Ale zanim co do czego, trzeba się przygotować. Jednoosobowa komisja rewizyjna w postaci Tosi czuwa i wyłapuje wszystkie słabe punkty.
A czemu jeszcze dynia nie kupiona? albo: ile i jakich słodyczy zamierzamy kupić i co z tymi co zostaną nierozdane???
Co chwilę raportujemy i składamy samokrytykę i żadne głupie podyżurowe zmęczenie nie jest tu argumentem.
- Przecież obieeeeeecaaaaałaś!!!
Nie takie rzeczy i nie takim ja już naobiecywałam, tylko po cichutku sobie myślę czuwając aby żadna z takich myśli przypadkiem nie wyrwała mi się głośno implikując kolejną serię bolesnych pytań, po których jeszcze bardziej dopada mnie dojmujące uczucie nieogarniania.
Tymczasem patroszymy dynie, po jednej na twarz. Jedna - Tosi, druga - Staszka.
This is halloween.
Ot tak po prostu, wielkie słodyczowe łowy z chodzeniem od drzwi do drzwi i żmędanie o trochę cukierków. Najlepiej w grupie poprzebieranych za straszydła kumpli.
Ale zanim co do czego, trzeba się przygotować. Jednoosobowa komisja rewizyjna w postaci Tosi czuwa i wyłapuje wszystkie słabe punkty.
A czemu jeszcze dynia nie kupiona? albo: ile i jakich słodyczy zamierzamy kupić i co z tymi co zostaną nierozdane???
Co chwilę raportujemy i składamy samokrytykę i żadne głupie podyżurowe zmęczenie nie jest tu argumentem.
- Przecież obieeeeeecaaaaałaś!!!
Nie takie rzeczy i nie takim ja już naobiecywałam, tylko po cichutku sobie myślę czuwając aby żadna z takich myśli przypadkiem nie wyrwała mi się głośno implikując kolejną serię bolesnych pytań, po których jeszcze bardziej dopada mnie dojmujące uczucie nieogarniania.
Tymczasem patroszymy dynie, po jednej na twarz. Jedna - Tosi, druga - Staszka.
This is halloween.
niedziela, 27 października 2013
Niedziela będzie dla nas.
Czemu mnie nie ma?
Jak mnie nie ma jak jestem, albo na dyżurze albo po dyżurze. Znaczy się zmięta. Czasami ukradkiem sprawdzam, czy jakiś dobry człowiek nie przyszedł mi z pomocą i dopisał parę postów. Ale gdzie tam, nuuuuuuuuudyyyyyyy!
Nie ma co narzekać tylko do klawiatury!
Niby nie widzi się jak własne dzieci rosną (no chyba, że przy okazji wymiany garderoby z sezonu na sezon i ze zdziwieniem człek zauważa: oooooooo, wyrosłeś (-aś) już z tego a ledwo dwa razy założone). Czasami jednak można złapać takie momenty.
W tym tygodniu Tosia dostała komórkę, pierwszą w życiu. I chyba jest już nastolatką:) Takie sprawia wrażenie. No dobra, może to już w Rzymie się zaczęło jak ciocia Anula zabrała towarzystwo na zakupy i w Benettonie - nieźle zaszalały. Od tej pory Tosia decyduje sama w co ma się ubrać i nie ma, że założy wszystko jak leci co dostanie (czyt. co leżało na szczycie stosu).
Poza tym poprosiła, żeby zapisać ją na trening piłki nożnej, na który chodzą wszystkie dziewczyny z nowej klasy. Co było robić, kolejne zamówienie (dowóz-odwóz) przyjęte do realizacji.
Stachu natomiast rozpoczął treningi na ju jitsu. Co było zrobić, zlecenie przyjęte do realizacji...
Odpoczywać to ja sobie będę w trumnie.
Korzystając z ładnej październikowej pogody i wolnych przebiegów (kapasitet po norwesku) ruszamy na szybką wycieczkę. Szybką - bo muszę przysiąść przed poniedziałkową i wtorkową prezentacją o zapaleniu trzustki. Swoją drogę coraz lepiej idą mi szkolenia na tematy, o których nie mam zielonego pojęcia:).
Po szybkiej godzinie zbierania się, trzykrotnym przekręcania klucza w zamku (tradycyjnie każdy z nas, no może prawie każdy czegośtam zapomniał) wsiadamy w końcu do auta.
I Stachu robi wielorybka (głęboki wdech, a potem ffffffffffffffffffffff...)
- co jest?
- zapomniałem dać Tosi zaproszenia na urodziny koleżnaki, które dostałem do przekazania w szkole.
- kiedy?
- chyba dzisiaj o trzeciej
- która jest?
- w pół do drugiej
- ok, krótka wycieczka i w drodze powrotnej odstawiamy Tosię na kręgle.
Jak mnie nie ma jak jestem, albo na dyżurze albo po dyżurze. Znaczy się zmięta. Czasami ukradkiem sprawdzam, czy jakiś dobry człowiek nie przyszedł mi z pomocą i dopisał parę postów. Ale gdzie tam, nuuuuuuuuudyyyyyyy!
Nie ma co narzekać tylko do klawiatury!
Niby nie widzi się jak własne dzieci rosną (no chyba, że przy okazji wymiany garderoby z sezonu na sezon i ze zdziwieniem człek zauważa: oooooooo, wyrosłeś (-aś) już z tego a ledwo dwa razy założone). Czasami jednak można złapać takie momenty.
W tym tygodniu Tosia dostała komórkę, pierwszą w życiu. I chyba jest już nastolatką:) Takie sprawia wrażenie. No dobra, może to już w Rzymie się zaczęło jak ciocia Anula zabrała towarzystwo na zakupy i w Benettonie - nieźle zaszalały. Od tej pory Tosia decyduje sama w co ma się ubrać i nie ma, że założy wszystko jak leci co dostanie (czyt. co leżało na szczycie stosu).
Poza tym poprosiła, żeby zapisać ją na trening piłki nożnej, na który chodzą wszystkie dziewczyny z nowej klasy. Co było robić, kolejne zamówienie (dowóz-odwóz) przyjęte do realizacji.
Stachu natomiast rozpoczął treningi na ju jitsu. Co było zrobić, zlecenie przyjęte do realizacji...
Odpoczywać to ja sobie będę w trumnie.
Korzystając z ładnej październikowej pogody i wolnych przebiegów (kapasitet po norwesku) ruszamy na szybką wycieczkę. Szybką - bo muszę przysiąść przed poniedziałkową i wtorkową prezentacją o zapaleniu trzustki. Swoją drogę coraz lepiej idą mi szkolenia na tematy, o których nie mam zielonego pojęcia:).
Po szybkiej godzinie zbierania się, trzykrotnym przekręcania klucza w zamku (tradycyjnie każdy z nas, no może prawie każdy czegośtam zapomniał) wsiadamy w końcu do auta.
I Stachu robi wielorybka (głęboki wdech, a potem ffffffffffffffffffffff...)
- co jest?
- zapomniałem dać Tosi zaproszenia na urodziny koleżnaki, które dostałem do przekazania w szkole.
- kiedy?
- chyba dzisiaj o trzeciej
- która jest?
- w pół do drugiej
- ok, krótka wycieczka i w drodze powrotnej odstawiamy Tosię na kręgle.
czwartek, 24 października 2013
poniedziałek, 21 października 2013
Familiebedrift czyli interes rodzinny.
Mamy z Kubą weekendowy dyżur. Chwila niedopatrzenia grafików i stało się. Dzieci skazane na tułaczkę z noclegami u koleżanek - to Tosia, Stasiu wydaje się być całkiem zadowolony. Istnieje obawa, że nie odrywany od komputera może popaść w puchlinę głodową i odwodnienie... albo stracić totalnie kontakt z rzeczywistością. Co zrobić, my w jego wieku sypialiśmy w workach po węglu - jak mawia Kuba.
- Słuchaj Arleta, jest tu takie skierowanie na CT klatki, zobacz czy akceptujesz?
- Zaraz, zaraz po co im tomografia? I kto u diaska zrobił takie gówniane zdjęcie rtg?
- Chcą wiedzieć czy chłop ma dużo płynu w płucu. A zdjęcie ma taką fantastyczną jakość bo twój ukochany mąż uparł się, że ma być na siedząco i na nic zdały się błagania radiografa, że żona (czyli ja) obedrę go (czyli radiografa) ze skóry jak mi coś takiego przyniesie do opisu. No i mąż z narażeniem na promieniowanie tkanek własnych osobiście kształtował sylwetkę pacjenta, żeby ten dobrze się prezentował na zdjęciu. Na niewiele się to zdało ponieważ stan ogólny chorego był dość zwiędły i tak też został sfotografowany z wiszącą do przodu głową, która zasłaniała co najważniejsze.
- Nie będzie tomografii, tylko USG.
- To zadzwoń i pogadaj z mężem
- Słuchaj no Kuba, proszę mi nie pouczać Thora Erika jak ma robić zdjęcia bo to mój faworyt:) Ehhhh, gdybym była młodsza i bez zobowiązań (jak mawia wuj Józek)... Thor Erik jak najbardziej na tak.
No dobra, zrobimy USG zamiast tomo
- ale my chcemy tomo bo...
- ale my nie chcemy tomo bo...
- ale....
- no dobra, miejcie tomo... ( a potem ja mam godzinę z głowy z opisywaniem). A nie możecie pacjenta do Bergen? - pytam nieśmiało
- Myyyyyyyyy? Do Bergen????? A co to my się na leczeniu nie znamy???? Jeszcze lepsi niż Bergen jesteśmy!!!
...
Po całym dniu bujania na telefonach wszystkich ze wszystkimi, po tomo, konsultacjach kardiochirurgicznych zapada decyzja - człowiek zostaje, płyn ma być spuszczony.
Godzina 23 z niewielkim okładem, kolejny telefon:
- Słuchajcie, chcemy żebyście założyli dren do opłucnej, bo dyskutowałem to z przełożonym (czyt. doktorem J. Feyem)
Tym razem ja konsultuję z moim przełożonym:
- Słuchaj Żolt, oni chcą żebyśmy założyli dren w środku nocy
- Kto dzwoni? Daj słuchawkę:
- Nie ma mowy, płynu jest tyle, że z zamkniętymi oczami traficie i sami bez naszej pomocy możecie go drenować!!! Punkt, slutt!!!
- No to teraz młodzież na oddziale ściągnie Kubę z domu...
- Dobra to my go założymy, niech Kuba siedzi z dziećmi w domu.
Jeszcze kilka telefonów każdego z każdym (tym razem bez angażowania Bergen) i ostatecznie dren zakłada doktor A. Frey, procedura przebiega sprawnie i bez komplikacji. Wszyscy mogą iść spać.
Faktycznie, co to my się na leczeniu nie znamy?
- Słuchaj Arleta, jest tu takie skierowanie na CT klatki, zobacz czy akceptujesz?
- Zaraz, zaraz po co im tomografia? I kto u diaska zrobił takie gówniane zdjęcie rtg?
- Chcą wiedzieć czy chłop ma dużo płynu w płucu. A zdjęcie ma taką fantastyczną jakość bo twój ukochany mąż uparł się, że ma być na siedząco i na nic zdały się błagania radiografa, że żona (czyli ja) obedrę go (czyli radiografa) ze skóry jak mi coś takiego przyniesie do opisu. No i mąż z narażeniem na promieniowanie tkanek własnych osobiście kształtował sylwetkę pacjenta, żeby ten dobrze się prezentował na zdjęciu. Na niewiele się to zdało ponieważ stan ogólny chorego był dość zwiędły i tak też został sfotografowany z wiszącą do przodu głową, która zasłaniała co najważniejsze.
- Nie będzie tomografii, tylko USG.
- To zadzwoń i pogadaj z mężem
- Słuchaj no Kuba, proszę mi nie pouczać Thora Erika jak ma robić zdjęcia bo to mój faworyt:) Ehhhh, gdybym była młodsza i bez zobowiązań (jak mawia wuj Józek)... Thor Erik jak najbardziej na tak.
No dobra, zrobimy USG zamiast tomo
- ale my chcemy tomo bo...
- ale my nie chcemy tomo bo...
- ale....
- no dobra, miejcie tomo... ( a potem ja mam godzinę z głowy z opisywaniem). A nie możecie pacjenta do Bergen? - pytam nieśmiało
- Myyyyyyyyy? Do Bergen????? A co to my się na leczeniu nie znamy???? Jeszcze lepsi niż Bergen jesteśmy!!!
...
Po całym dniu bujania na telefonach wszystkich ze wszystkimi, po tomo, konsultacjach kardiochirurgicznych zapada decyzja - człowiek zostaje, płyn ma być spuszczony.
Godzina 23 z niewielkim okładem, kolejny telefon:
- Słuchajcie, chcemy żebyście założyli dren do opłucnej, bo dyskutowałem to z przełożonym (czyt. doktorem J. Feyem)
Tym razem ja konsultuję z moim przełożonym:
- Słuchaj Żolt, oni chcą żebyśmy założyli dren w środku nocy
- Kto dzwoni? Daj słuchawkę:
- Nie ma mowy, płynu jest tyle, że z zamkniętymi oczami traficie i sami bez naszej pomocy możecie go drenować!!! Punkt, slutt!!!
- No to teraz młodzież na oddziale ściągnie Kubę z domu...
- Dobra to my go założymy, niech Kuba siedzi z dziećmi w domu.
Jeszcze kilka telefonów każdego z każdym (tym razem bez angażowania Bergen) i ostatecznie dren zakłada doktor A. Frey, procedura przebiega sprawnie i bez komplikacji. Wszyscy mogą iść spać.
Faktycznie, co to my się na leczeniu nie znamy?
sobota, 19 października 2013
Rzym 2. Jak u Felliniego.
Podczas pobytu mam nieustannie wrażenie, że jesteśmy na planie filmowym Federico Felliniego i właśnie kręcą remake Rzymu.
W oryginale z 1972 r. pada takie zdanie:
- znowu będzie pan przedstawiał Rzym jako sympatyczne i niechlujne miasto...
No i coś w tym jest:) Nieład nie oznacza brudu na ulicach tylko totalny chaos, przemieszanie wszystkiego ze wszystkim, jednak układu który funkcjonuje znakomicie!
Nie ma ścisłych ulic i chodników, jedno jest jednocześnie drugim. Przechodnie, zwiedzający, auta, skutery co chwilę zmieniają wzajemną trajektorię. Nikogo nie dziwi zostawianie auta na środku wąziutkiej uliczki z włączonymi światłami awaryjnymi, bo właściciel wyskoczył właśnie coś załatwić. Mandatu i tak się nie dostanie bo sytuacja jest nierozwiązywalna. Trzy razy za dużo aut w stosunku do miejsc parkingowych. Dlatego istnieje duża symbioza i tolerancja między pieszymi a zmotoryzowanymi bo każdy może być jednym i drugim na zmianę:)
Mimo, że jesteśmy po szczycie sezonu turystycznego tłumy turystów obecne są wszędzie.
Zaczynamy zwiedzanie od Colosseum. Piszą, że amfiteatr mógł pomieścić do 50 tys ludzi. Podejrzewam, że teraz w ciągu godziny zwiedzających może być jeszcze więcej. Zaniżamy statystykę, nie wyjdziemy przed upływem godziny. Mowy nie ma, zapłaciliśmy za wstęp, przewodnika słuchawkowego, to nie wyjdziemy stąd po dobroci póki nasz człowiek nie wysłucha wszystkiego do końca, skoryguje błędów merytorycznych i językowych, nie dokona porównania translacji we wszystkich możliwych językach. Reszta w tym czasie knuje różne zbrodnie. Jak na przykład zepchnąć ten mikrotłumek na pożarcie lwom.
W międzyczasie załapujemy się na kilkakrotne urwanie chmury. Ale co tam, zapłacone!
Następnego dnia okazuje się, że w bilety inkludują zwiedzanie Forum Romanum i są ważne przez dwa dni. O fortuna! jakiż to dzień szczęśliwy, gonimy, gonimy... tym razem Kuba nanosi poprawki na zakupiony dzień wcześniej egzemplarz przewodnika po polsku. Odzywają się geny architektoniczne. Coś jak w tej łamigłówce - znajdź 10 szczegółów, którymi różną się rysunki poglądowe i oryginał. Znowu świat został naprawiony, a może tylko skorygowany:)
Już wiemy, że nie uda nam się zobaczyć miasta bez względu jak długo byśmy tu nie bawili (czyt. jak długo ciocia Donatka i Pino są w stanie nas znieść). Decydujemy się na objazdówkę double deckiem.
Fajne chmury widać... do momentu oberwania jednej z nich:)
Z rzymskich atrakcji - ciocia zabiera mnie na Traviatę, w której gra na wiolonczeli. Ehhhh, światowe życie:)
A następnego dnia ja zabieram się do fryzjera, niczym Audrey Hepburn w Rzymskich wakacjach.
No może trochę inny look ale wrażenie jest podobne.
Mój mistrz grzebienia przypominał torreadora, jak zakładał rękawiczki przed nałożeniem farby (palcami, żadnych tam pędzli czy grzebieni) obawiałam się czy dobrze trafiłam i przez przypadek nie dojdzie do badania per rectum. Teatralność ruchów mnie uwiodła. No i jeszcze ten fotel z masażem pleców podczas mycia głowy, mmmmmmm.
Ostatecznie nie zaprosił mnie na tańce nad Tybrem :(
Z ciekawostek dropsa, Anula mieszka właśnie na via Margutta, parę bram dalej od mieszkania Joe Bradleya, dziennikarza granego w Rzymskich wakacjach przez Gregorypka.
Z resztą ulica jest ulubioną przez artystów. W tej samej klatce co Anula mieszkał Fellini i Gulietta Masina.
Co roku, w październiku malarze wystawiają swoje dzieła prosto na ulicy i tak się szczęśliwie złożyło, że właśnie wtedy kiedy my tam byliśmy.
Zaczęło się Fellinim i Fellinim kończę wpis. Przechodząc obok muzeum figur woskowych zatrzymaliśmy się przed witryną aby obejrzeć "przejazd" na taśmociągu papieży i nie mogłam się powstrzymać przed atakiem śmiechu po skojarzeniu ze sceną z "Rzymu" - pokaz mody kościelnej:)))
Kto nie widział - muuuuuuuuusi koniecznie 1:32 min.
W oryginale z 1972 r. pada takie zdanie:
- znowu będzie pan przedstawiał Rzym jako sympatyczne i niechlujne miasto...
No i coś w tym jest:) Nieład nie oznacza brudu na ulicach tylko totalny chaos, przemieszanie wszystkiego ze wszystkim, jednak układu który funkcjonuje znakomicie!
Nie ma ścisłych ulic i chodników, jedno jest jednocześnie drugim. Przechodnie, zwiedzający, auta, skutery co chwilę zmieniają wzajemną trajektorię. Nikogo nie dziwi zostawianie auta na środku wąziutkiej uliczki z włączonymi światłami awaryjnymi, bo właściciel wyskoczył właśnie coś załatwić. Mandatu i tak się nie dostanie bo sytuacja jest nierozwiązywalna. Trzy razy za dużo aut w stosunku do miejsc parkingowych. Dlatego istnieje duża symbioza i tolerancja między pieszymi a zmotoryzowanymi bo każdy może być jednym i drugim na zmianę:)
Mimo, że jesteśmy po szczycie sezonu turystycznego tłumy turystów obecne są wszędzie.
Zaczynamy zwiedzanie od Colosseum. Piszą, że amfiteatr mógł pomieścić do 50 tys ludzi. Podejrzewam, że teraz w ciągu godziny zwiedzających może być jeszcze więcej. Zaniżamy statystykę, nie wyjdziemy przed upływem godziny. Mowy nie ma, zapłaciliśmy za wstęp, przewodnika słuchawkowego, to nie wyjdziemy stąd po dobroci póki nasz człowiek nie wysłucha wszystkiego do końca, skoryguje błędów merytorycznych i językowych, nie dokona porównania translacji we wszystkich możliwych językach. Reszta w tym czasie knuje różne zbrodnie. Jak na przykład zepchnąć ten mikrotłumek na pożarcie lwom.
W międzyczasie załapujemy się na kilkakrotne urwanie chmury. Ale co tam, zapłacone!
Następnego dnia okazuje się, że w bilety inkludują zwiedzanie Forum Romanum i są ważne przez dwa dni. O fortuna! jakiż to dzień szczęśliwy, gonimy, gonimy... tym razem Kuba nanosi poprawki na zakupiony dzień wcześniej egzemplarz przewodnika po polsku. Odzywają się geny architektoniczne. Coś jak w tej łamigłówce - znajdź 10 szczegółów, którymi różną się rysunki poglądowe i oryginał. Znowu świat został naprawiony, a może tylko skorygowany:)
Już wiemy, że nie uda nam się zobaczyć miasta bez względu jak długo byśmy tu nie bawili (czyt. jak długo ciocia Donatka i Pino są w stanie nas znieść). Decydujemy się na objazdówkę double deckiem.
Fajne chmury widać... do momentu oberwania jednej z nich:)
Z rzymskich atrakcji - ciocia zabiera mnie na Traviatę, w której gra na wiolonczeli. Ehhhh, światowe życie:)
A następnego dnia ja zabieram się do fryzjera, niczym Audrey Hepburn w Rzymskich wakacjach.
No może trochę inny look ale wrażenie jest podobne.
Mój mistrz grzebienia przypominał torreadora, jak zakładał rękawiczki przed nałożeniem farby (palcami, żadnych tam pędzli czy grzebieni) obawiałam się czy dobrze trafiłam i przez przypadek nie dojdzie do badania per rectum. Teatralność ruchów mnie uwiodła. No i jeszcze ten fotel z masażem pleców podczas mycia głowy, mmmmmmm.
Ostatecznie nie zaprosił mnie na tańce nad Tybrem :(
Z ciekawostek dropsa, Anula mieszka właśnie na via Margutta, parę bram dalej od mieszkania Joe Bradleya, dziennikarza granego w Rzymskich wakacjach przez Gregorypka.
Z resztą ulica jest ulubioną przez artystów. W tej samej klatce co Anula mieszkał Fellini i Gulietta Masina.
Co roku, w październiku malarze wystawiają swoje dzieła prosto na ulicy i tak się szczęśliwie złożyło, że właśnie wtedy kiedy my tam byliśmy.
Zaczęło się Fellinim i Fellinim kończę wpis. Przechodząc obok muzeum figur woskowych zatrzymaliśmy się przed witryną aby obejrzeć "przejazd" na taśmociągu papieży i nie mogłam się powstrzymać przed atakiem śmiechu po skojarzeniu ze sceną z "Rzymu" - pokaz mody kościelnej:)))
Kto nie widział - muuuuuuuuusi koniecznie 1:32 min.
czwartek, 17 października 2013
Sugar Man.
Obejrzałam bajkę dla dużych i małych, dokument, który trzeba koniecznie zobaczyć.
Nawet nie chodzi o nieprawdopodobną historią żyć równoległych (nieeeee, nie streszczę fabuły bo zabiję całą przyjemność oglądania tym, którzy jeszcze nie widzieli).
Nie chodzi też o fenomen muzyczny. I nawet nie o ładnie połączone z muzyką obrazki...
Czemu trzeba to zobaczyć?
Żeby dostać skrzydeł, które same wyrastają po obejrzeniu.
Jak już się przesieje monologi zrobione po amerykańsku (" tego dnia doznałem olśnienia" czy też "pomyślałem: ten facet jest niesamowity, zrobi wielką karierę" i takie tam) i zostanie sam Rodriguez albo jego córki wtedy dopiero wewnętrzny radar podpowiada, tak to jest prawdziwe. Mało tego, że prawdziwe to jeszcze wzruszające, cholernie wzruszające.
Momentami grubymi nićmi szyte ale (o dziwo) nie morduje całości. Ciepły głos, ujmujący uśmiech i spokój wewnętrzny głównego bohatera udziela się oglądającym.
No i ostatni wers w filmie: o co Ty zrobiłeś żeby zrobić świat lepszym?
- Ja? Ja, piszę bloga:)
środa, 16 października 2013
Włoski dla początkujących.
Próbuję przemielić w głowie wszystkie rzymskie przeżycia. Trudno oddzielić to co jest: moje - nasze - cioci Donatki i Pina - Anuli i Andrea... Ile z tego może być Wasze...
Spróbuję opowiedzieć to co jest moje...
Było fantastycznie! Dostaliśmy o wiele więcej niż oczekiwaliśmy. Jedne z najfajniejszych rodzinnych wakacji jakie kiedykolwiek mieliśmy. Pisząc rodzinnych mam na myśli duuuużą międzynarodową rodzinę.
Ale od początku. Ciocia Donatka jest ciocią Kuby, która od wielu lat mieszka i gra na wiolonczeli we Włoszech. Pino jest mężem cioci, Włochem rodem z Sycylii. Mimo tego, że pierwszy raz się spotykamy (no może poza Kubą, który był wcześniej zapoznany) mamy wrażenie, że znamy się od dawna. Nawet nieznajomość włoskiego nie jest problemem, zwłaszcza, że Kuba po raz kolejny imponuje swoją lingwistyką stosowaną i po kilku dniach pobytu (jak było do przewidzenia) niczym Leonard Zelig z zacięciem dyskutuje z autochtonami o nieciekawej sytuacji Sylvio B.
Najważniejsze w znajomości języka włoskiego jest gestykulacja, można nawet po polsku mówić byleby odpowiednio stosować body language.
Lekcja włoskiego w pigułce:
Każdą wypowiedź należy zaczynać od zwrotu - A lora, co to nic nie oznacza (takie nasze; a więc, no to...) i do tego trzeba wymachiwać palcami 1,2,3 dominującej ręki złożonymi jakby się miało w nich szczyptę czegokolwiek i uniesionymi na wysokości linii wzroku conajmniej 3 razy w kierunku mówiącego. Koniecznie trzeba użyć większej ilości decybeli niż w przeciętnym europejskim języku.
Aby uniknąć nieporozumień na tle nieznajomości języka, ciocia Donatka uprzedziła Pino, żeby nie krzyczał tak głośno jak zwyczajowo pyta ją czy preferuje poobiednią kawę czy herbatę bo gotowiśmy pomyśleć, że jesteśmy świadkami sceny rozwodowej.
Duże zamaszyste ruchy rękami, najlepiej wszystkimi jakie się posiada. Jadąc taksówką z lotniska pan kierowca udzielał nam niezbędnych turystycznych wskazówek, jedną ręką gestykulując, drugą wyciągając plan miasta zza fotela pasażera, nie przerywając monologu zredukował bieg, a wszystko to między zmianą świateł w zakorkowanym centrum Rzymu. Wszyscy zaniemówiliśmy z wrażenia.
Dopiero odmroziliśmy się głupawką na tylnych siedzeniach, kiedy pan kierowca jadąc wąziutką uliczką słynącą z markowych sklepów prezentował je z dumą i zapytał czy Kuba jest wielbicielem marki Trusarrdi, na co ten skapliwie przytaknął. Od tej pory nie miał (Kuba) lekkiego życia. Co chwilę przypominaliśmy, że jak na wielbiciela marki Trusarrdi to albo coś przystoi albo wręcz odwrotnie:)
Spróbuję opowiedzieć to co jest moje...
Było fantastycznie! Dostaliśmy o wiele więcej niż oczekiwaliśmy. Jedne z najfajniejszych rodzinnych wakacji jakie kiedykolwiek mieliśmy. Pisząc rodzinnych mam na myśli duuuużą międzynarodową rodzinę.
Ale od początku. Ciocia Donatka jest ciocią Kuby, która od wielu lat mieszka i gra na wiolonczeli we Włoszech. Pino jest mężem cioci, Włochem rodem z Sycylii. Mimo tego, że pierwszy raz się spotykamy (no może poza Kubą, który był wcześniej zapoznany) mamy wrażenie, że znamy się od dawna. Nawet nieznajomość włoskiego nie jest problemem, zwłaszcza, że Kuba po raz kolejny imponuje swoją lingwistyką stosowaną i po kilku dniach pobytu (jak było do przewidzenia) niczym Leonard Zelig z zacięciem dyskutuje z autochtonami o nieciekawej sytuacji Sylvio B.
Najważniejsze w znajomości języka włoskiego jest gestykulacja, można nawet po polsku mówić byleby odpowiednio stosować body language.
Lekcja włoskiego w pigułce:
Każdą wypowiedź należy zaczynać od zwrotu - A lora, co to nic nie oznacza (takie nasze; a więc, no to...) i do tego trzeba wymachiwać palcami 1,2,3 dominującej ręki złożonymi jakby się miało w nich szczyptę czegokolwiek i uniesionymi na wysokości linii wzroku conajmniej 3 razy w kierunku mówiącego. Koniecznie trzeba użyć większej ilości decybeli niż w przeciętnym europejskim języku.
Aby uniknąć nieporozumień na tle nieznajomości języka, ciocia Donatka uprzedziła Pino, żeby nie krzyczał tak głośno jak zwyczajowo pyta ją czy preferuje poobiednią kawę czy herbatę bo gotowiśmy pomyśleć, że jesteśmy świadkami sceny rozwodowej.
Duże zamaszyste ruchy rękami, najlepiej wszystkimi jakie się posiada. Jadąc taksówką z lotniska pan kierowca udzielał nam niezbędnych turystycznych wskazówek, jedną ręką gestykulując, drugą wyciągając plan miasta zza fotela pasażera, nie przerywając monologu zredukował bieg, a wszystko to między zmianą świateł w zakorkowanym centrum Rzymu. Wszyscy zaniemówiliśmy z wrażenia.
Dopiero odmroziliśmy się głupawką na tylnych siedzeniach, kiedy pan kierowca jadąc wąziutką uliczką słynącą z markowych sklepów prezentował je z dumą i zapytał czy Kuba jest wielbicielem marki Trusarrdi, na co ten skapliwie przytaknął. Od tej pory nie miał (Kuba) lekkiego życia. Co chwilę przypominaliśmy, że jak na wielbiciela marki Trusarrdi to albo coś przystoi albo wręcz odwrotnie:)
Jak wiadać poniżej, dzieci coś załapały z tej nauki. Najważniejsze w komunikacji są ruchy rąk:)
Anula, jest córką cioci Donatki.
Andrea mężem Anuli.
Lukrecja (dla rodziny i bliskich znajomych po prostu Lulu) ich córką.
Anula i Andrea są prowadzą dwie fantastyczne restauracje w sercu Rzymu, blisko Piazza di popolo.
La Buca di Ripetta i Porto di Ripetta. Za przystawki, które tam serwują dalibyśmy się pokroić na małe kawałeczki.
Tylko obecność miłośnika marki Trusarrdi powstrzymywała nas przed wylizaniem do czysta talerzy. Po daniach głównych zaczęliśmy knuć jakby tu załatwić wizę przesiedleńczą. Jak będziecie kiedyś w Rzymie wstąpcie tam koniecznie. Ojjjjj warto, warto!
Dziękujemy Wam kochani za wszystko. Prawdziwe la dolce vita:)
PS. Włoska tożsamość miłośnika marki Trusarrdi.
Subskrybuj:
Posty (Atom)