czwartek, 29 września 2011
Wagary.
Dziś kolejny dzień z życia Iwana Denisowicza. Dyżur.
Na oddziale mamy taką świecką tradycja. Asystent (czyli ten, który terminuje na specjalistę) w dniu, kiedy ma szychtę zaczyna robić o 12.00, a rano następnego dnia idzie sobie w diabły.
Do szychty ma lesetid, czyli czas na czytanie i samokształcenie.
Szefostwo wyszło z założenia, że jesteśmy dużymi dziećmi i sami decydujemy gdzie się dokształcamy. Nikt nie sprawdza czy faktycznie nie ma nas we własnym konturku w szpitalu.
Do tej pory starałam się siedzieć w robocie bo inaczej szybciej można by mnie było znaleźć na fejsie czy innej cyberprzestrzeni niż z nosem w książce.
Tak też postanowiłam uczynić dzisiaj.
Okazało się, że..." pokazało się to, starzy ludzie zwykli nazywać słońcem"* No więc jak tu siedzieć wysiedzieć 24 godziny, no jak?
Wagary! Wzięłam suchy prowiant na czarną godzinę, spakowałam aparat i poszłam w długą.
Ledwo zdążyłam na dwunastą.
Wchodzę do opisowni, gdzie większość z nas czyta rentgeny, rzucam- Hei!
Bez odzewu, wszyscy siedzą przy jednym monitorze i zapartym stolcem gapią się weń.
Aaaa, pewnie znowu jakaś ciekawostka Dropsa, mikropęknięcie trzusi albo miniwylewik na starym makrowylewisku. Coś mi jednak miny nie pasują do wyimaginowanej sytuacji... Szeroko otwarte oczy i pyski ze zdziwienia.
Aaaaaa, oooooo...
Kręcą film, a ja w nim nie występuję? Dołączyłam do reszty i ... też mi szczęka opadła.
Parę dni temu była burza na słońcu skutkiem czego uaktywniła się prawie nad całą Norwegią zorza polarna. I tam gdzie nie było chmur (nie dotyczy Førde) można było podziwiać.
Może kiedyś i nam się uda.
Zorza polarna nad Tromsø.
A za to w nocy poczułam się pierwszy raz radiologiem z białym pasem. Rozpoznałam na starych dziurach w mózgu świeżutki krwotok z przebiciem do komór z podaniem dokładnej lokalizacji.
Tak naprawdę sukces polegał na tym, że obyło się bez budzenia "dużego" doktora co to odpowiada za moje wyczyny na oddziale.
* Historię, ku pokrzepieniu serc opowiedział mi były szef, taki trochę oddziałowy Obi Wan Kenobi.
Rzecz miała miejsce w prekambrze, jak zaczynał swoją karierę zawodową. Lało bez dnia przerwy od jesieni do wiosny. Któregoś dnia przyszedł stary ortopeda na spytki, w pewnym momencie konspiracyjnym krokiem podszedł do okna i z teatralnym zdumieniem gapił się, gapił. Na koniec wciągnął wskazujący palec po czym wyszeptał: To jest to, co starzy ludzie zwykli nazywać słońcem.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz