Stamtąd mamy samolot o zgrozo, o szóstej rano w poniedziałek.
Ciekawe czego tym razem zapomnieliśmy wziąć ze sobą.
Wprawdzie mamy obcykane punkty krytyczne: paszporty, karty płatnicze, klucze, komórki i inne diwajsy elektroniczne z ładowarkami do każdego... resztę zawsze możemy kupić na miejscu.
Jednak głupio człowiekowi jak w trakcie wieczornej toalety zorientuje się, że nie wziął szczoteczki do zębów albo czystych gaci na zmianę.
Punkty kluczowe sprawdzone. Jedziemy!
Stachu piszczy z radości, że bierzemy ze sobą Sebastiana, jego wiernego druha z przedszkola w Tenczynku.
Gorąco jak w tropikach. Na tablicy rozdzielczej można smażyć jaja sadzone. To prawda, że plan był wygrzać się trochę (w zasadzie wysuszyć w słońcu poza Norwegią, gdzie ciągle nam pada) ale żeby ciepłe kraje już w Polsce się zaczynały to przesada.
- Maaaaaamaaaa, my tu umrzemy z tyłu z gorąca!!!
- Pocieszę was, że z przodu nie lepiej, też zgon.
- No to włącz klimę.
- Odkręćcie szyby, będzie klima z komarami ekstra.
- No to umieramy!
- No to umierajcie.
Całe szczęście dało się szczęśliwie odreanimować dzieci za sprawą postoju w przydrożnej oberży z rowerami wodnymi.
Trochę ruchu a potem pierogi w ramach Basic Life Support zdziałały cuda.
Docieramy szczęśliwie do cioci Kasi w Warszawie, parę godzin snu i ahoj przygodo...